Po dziesięcioletnim pobycie w więzieniu na wolność wychodzi John Douglas (
Richard Langin), zwolniony za dobre sprawowanie. Przed zakładem czekają na niego Akim i Rocky, dwaj przyjaciele z dawnych lat. W trójkę ustalają, jak mogą się zemścić na znanym polityku, Davidzie Bleinsteine. Bleinstein, wiele lat temu, dzięki manipulacjom i łapówkom doprowadził do tego, że John Douglas został skazany za morderstwo, którego nie popełnił. Teraz John, chcący wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę, nie spocznie dopóki nie zniszczy Bleinsteina. Bleinstein jest jednak nie tylko mściwy, ale na dodatek niezwykle przebiegły.

Już sam początek filmu, kiedy widzimy Johna Douglasa wychodzącego z więzienia, nastraja optymistycznie. Jesteśmy niemal pewni, że nie będziemy mieć do czynienia z kolejnym kiepskim pornosem, ale nakręconym z rozmachem, dobrym erotycznym thrillerem. Produkcja
Woodmana została nakręcona w tytułowym mieście Kapsztad (ang. Cape Town), zebrano więc odpowiednie środki finansowe, żeby móc wyjechać z ekipą do Afryki. Jak na rasowy blockbuster spod ręki
Woodmana przystało, mamy dużo ostrego seksu w pięknych miejscach.

Kolejnym mocnym punktem filmu jest piosenka lecąca podczas napisów. Ciekawi mnie, komu tym razem
Woodman podkradł ten kawałek; wcześniej byli to hard rockowcy z Bonfire i ich "Sweet Obsession".
Pierre oferuje widzom to samo, co zawsze, a więc ostry seks, balansując przy tym na granicy dobrego smaku, a czasami ją przekraczając (tak zapewne pomyśli spora część płci pięknej), jednak to nie do niej jest adresowany film, lecz do niewyżytych fanatyków lubujących się w produkcjach Rocco, z dodatkiem przypraw w postaci ciekawej fabuły, tropikalnych scenerii i scen żywcem wyjętych z kina akcji (to odnosi się do sporej części jego filmów).

„Cape Town” można śmiało zaliczyć do szczytowych osiągnięć
Woodmana. Produkcja zdobyła również zaszczytną nagrodę Hot D'Or w kategorii Best Remake or Adaptation. Męska część obsady to same znane twarze:
Richard Langin w roli Johna Douglasa,
Philippe Soine jako David Bleinstein, a także
Jean Yves Lecastel oraz
Alain Deloin. Natomiast pań zupełnie nie kojarzę, zapewne to artystki stawiające pierwsze kroki w branży, ale to nie stanowi większego problemu - anal, podwójna penetracja czy nawet orgia nie są im bowiem obce).

Sceny łóżkowe prezentują się dość interesująco. Szczególnie wyróżniłbym tę ostatnią, w której John Douglas posuwa córkę Bleinsteina (wciela się w nią młodziutka
Demia Moor). Scena, w której John i jego dwaj kompani bzykają upitą kochankę Bleinsteina, też daje radę. Dzieje się naprawdę dużo, jednak czegoś mi brakowało podczas oglądania tych scen. Mimo że różnorodność była naprawdę widoczna, to dużo w tym wszystkim udawania i nienaturalności. Pisząc o budżecie, można przyczepić się do wyjątkowo koszmarnych scenografii. Szkoda, że
Woodman nie pomyślał o większej ilości scen w plenerze. W jego poprzednich filmach sprawdzało się tu zresztą znakomicie, wystarczy wspomnieć o scenie na plaży w „The Fugitive” czy na balkonie w
„Sweet Baby”, nie mówiąc o
„Piramidzie”.

„Cape Town” ma jeszcze jedną wadę: trwa ponad dwie godziny, a ilość igraszek jest w moim mniemaniu znikoma - nie kręcą mnie 20 minutowe akcje w fabularnym porno. Gdyby położyć większy nacisk na fabułę, umiejętnie stopniować napięcie przed każdą ze scen, wtedy film rozgrzewałby widza do czerwoności. Nikt mi nie wmówi, że pieprzenie rozpoczynające się tak od razu, bez żadnej gry wstępnej (nie mówię o minetce!), wywoła podniecenie u rasowego konesera sztuki erotycznej. Trzeba się umieć bawić,
Pierre to potrafi, ale nie zawsze mu się chce. „Cape Town” oferuje dawkę całkiem niezłej rozrywki, choć twórca mógł się pokusić o jeszcze więcej atrakcji.