William Szekspir jest autorem, po którego utwory chętnie sięgają reżyserzy od epoki wiktoriańskiej po współczesność. Jego tragedie, komedie i dramaty poruszają bowiem bliskie sercu człowieka tematy, takie jak: miłość, zdrada, morderstwo, kara itp. Oczywiście także reżyserzy spod znaku frywolnej muzy nie mogli oprzeć się urokowi dzieł mistrza znad Tamizy.
I tak w 2010 roku brytyjskie studio Bluebird Films dopuściło się ekranizacji I aktu słynnej sztuki pt. "Macbeth". Akcja oryginału toczy się w Szkocji w XVII wieku i dotyczy mityczno-mistycznych perypetii pewnego rycerza, którego żona nakłania do królobójstwa i objęcia tronu, a trzy wiedźmy spotkane w mglistym lesie obiecują mu, że dopóty będzie bezpieczny, dopóki las nie przyjdzie do jego zamku wywrzeć zemstę.
Omawiany film wspólnego z oryginałem ma niewiele. Oczywiście jest tu lord i lady Macbeth, jest król, są wiedźmy, jest morderstwo, ale... to by było na tyle. Cała reszta fabuły to bardzo luźna interpretacja I aktu sztuki osadzona w bliżej nieokreślonej współczesności, w klubie erotycznym.
Zasadniczą i jedyną zaletą filmu jest różnorodność scen seksualnych, od masturbacji po orgie w różnych układach. Niestety są one przerywane fragmentami dialogów wyrwanych, w zasadzie bez sensu, z oryginalnej sztuki. Do tego "zabawy" z obrazem - zamglenie go (chyba mające podkreślić mistykę), kręcenie "z ręki" i obroty kamery okraszone dość dziwnymi zmianami dźwięku (od wymuszanego szeptu po głuche dudnienie) oraz światła czynią film po prostu mało strawnym. W zasadzie polecać go można osobom, którym fabuła, a dokładniej jej brak, nie przeszkadza w oglądaniu.
Słabe atelier, niezbyt dobrane kostiumy, efekty specjalne rodem z ZX Spectrum i silikon wyprężający się z większości piersi nie na wszystkich działają stymulująco.