Od pucybuta do milionera – historia stara jak świat, ale jakże chętnie powielana w świecie filmu. Nawet jeśli ktoś nie miał okazji obejrzeć jej na szklanym ekranie, to pewnie wiele razy o niej czytał. Perypetie ludzi, którzy znajdowali się gdzieś na samym dole drabiny społecznej, a potem wspięli się na sam jej szczyt często goszczą na łamach prasy. Im barwniejsze koleje losu, tym lepiej – czytelnik pragnie wierzyć, że nawet nędzarz może stać się bogaczem.

Mark Philips (
Jean Gerard Sorlin) to niezwykle ambitny artysta. Od lat związany jest z teatrem, sam pisze i realizuje spektakle. Publiczność kocha jego widowiska, lecz Mark pragnie jeszcze większej sławy i uznania. Ma talent, głowę pełną pomysłów i smykałkę do interesów... brakuje mu tylko jednej rzeczy, a właściwie – osoby. Nawet najlepszy spektakl nie będzie zachwycał, jeśli zabraknie w nim autentycznej gwiazdy – aktorki, która podbije serca widzów.

„Langue de velours” w reżyserii
Patricka Aubina w niczym nie przypomina francuskich filmów pornograficznych. Owszem, obraz powstał nad Sekwaną, występują w nim rodowite Francuzki, ale produkcja jest silnie zakorzeniona w kulturze amerykańskiej. Twórca wykorzystał w pełni ideę amerykańskiego snu (American dream) i przekształcił ją w tragifarsę (losy głównej bohaterki są jednocześnie tragiczne, jak i komiczne – chwilami ta cienka granica zaciera się).

W roli tytułowej (obdarzonej aksamitnym – przyjemnym w dotyku – językiem) wystąpiła
Marie-Christine Guennec, niezwykle ponętna ślicznotka. Jest ona synonimem wspomnianego na wstępie pucybuta: pracuje na zmywaku, jej perspektywy na przyszłość malują się w wyjątkowo ponurych barwach. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko zmienia się z chwilą poznania Marka, który nie widzi w niej kocmołucha, lecz dostrzega piękną księżniczkę.

„Langue de velours” zaskakuje olbrzymią ilością scen miłosnych.
Marie-Christine Guennec jest nimfomanką, która często salwuje się ucieczką, tylko po to, aby poczuć w ustach twardego penisa. Sztukę fellatio opanowała do wirtuozerskiej perfekcji, a na dodatek kocha, gdy kochanek spuszcza się bezpośrednio na jej twarz. We współczesnych czasach na nikim to nie robi wrażenia, ale w latach 70-tych aktorki rzadko decydowały się na kilkanaście obfitych faciali.

W filmie pojawiają się liczne sceny damsko-męskie, les i grupowe, ale magnum opus stanowi spektakl wystawiany na deskach teatru. Publika głośnymi brawami oklaskuje aktorów, którzy biorą udział w fantazyjnym przedstawieniu, łączącym w sobie sztukę sceniczną... ze sztuką miłosną. Wyobrażacie sobie perwersyjną orgię w teatrze na Broadwayu? Co powiecie na widok aktora, który wyćwiczył umiejętność oralnego samozaspokajania? Witajcie w teatrze soczystej dekadencji!

„Langue de velours” to niezwykła produkcja, której największą bolączką jest skromny budżet. To film, który zachwyciłby nawet najbardziej wymagającego widza, gdyby nadać mu hollywoodzkiego blichtru. Niestety, bez tej dawki przepychu fabryka snów nie jest aż tak bajkowa. A może takie było zamierzenie reżysera? Amerykański sen w krzywym zwierciadle – gwiazda zamiast być skąpana cała w złocie, ocieka w strugach spermy, która rozmazuje teatralny makijaż.