Stormy Daniels jest nie tylko doskonałą aktorką, ale i świetną reżyserką. Potwierdziła to tworząc dla Wicked Pictures takie hity jak
„Switch”,
„Divorcees” czy
„Haunted Hearts”. „The Real Thing” od początku nie aspirowało do miana blockbustera. To raczej produkcja z gatunku tych, które mają umilać czas pomiędzy premierami wielkich hitów. Nie oznacza to jednak, że do filmu się nie przyłożono. Od strony technicznej wszystko gra, ale mimo wszystko gdzieś czuć niedosyt. Ale po kolei.

Ryan (
Seth Gamble) tkwi w nieudanym związku. Podkochuje się w koleżance z pracy, Vicki (
Stormy Daniels), ale ta zamiast niego woli obrabiać gałę szefowi. Załamany Ryan znajduje ogłoszenie firmy Real Dolls specjalizującej się w robieniu seks lalek do złudzenia przypominających żywą osobę. Zleca im przygotowanie wiernej kopii Vicki. Gdy lalka jest już w domu, przez przypadek wylewa się na nią magiczny eliksir życia, sporządzony przez wiedźmę-oszustkę. Jednak w tym wypadku eliksir okazuje się prawdziwy i sztuczna Vicki ożywa.

Choć powyższy opis brzmi jak wstęp do ciekawej historii, to w rzeczywistości jest to w zasadzie końcówka filmu. Film rozkręca się bardzo długo i zanim dojdzie do sedna mija godzina. To denerwujące, gdy człowiek siada do filmu o ożywającej seks zabawce, a ta pojawia się dopiero po sześćdziesięciu minutach! W ogóle odniosłem wrażenie, że film jest całkiem niezłą reklamą firmy Real Dolls. Tak, taka firma naprawdę istnieje i faktycznie tworzy seks lalki przypominające do złudzenia prawdziwe kobiety. Ba, za jedyne kilka tysięcy zielonych można sobie zamówić gwiazdy Wicked Pictures w skali 1:1! Generalnie w filmie pełno informacji o producencie lalek, a fabuła służy tylko za tło.

Część z sześciu scen porno można spokojnie pominąć, bo wplecione są byleby były. Na szczęście wszystkie sceny prezentują przyzwoity poziom. Są dynamiczne, sporo się dzieje i jest na czym zawiesić oko. Szkoda tylko, że przyjemność z seansu jest zabijana przez muzykę elektro/techno/dubstep (nie znam się, więc ciężko mi określić). I nie chodzi o zwykłe przygrywanie w czasie gry wstępnej, jak to zazwyczaj bywa, ale o „umilanie” rozrywki przez cały czas trwania sceny łóżkowej. Muzyka nie dość, że męcząca, to jeszcze pasuje do klimatu filmu jak pięść do nosa. Dobrze wypadają aktorzy, tym bardziej szkoda, że dobry pomysł na fabułę został źle rozpisany. Gdyby przyłożono się do scenariusza, „The Real Thing” mogłoby znaleźć się w czołówce tegorocznych filmów fabularnych. A tak, niestety, całość wypada średnio.