"Love Blossoms" to kolejna produkcja z cyklu "Wicked Passions" - serii, która miała efektywnie konkurować ze sztandarowym produktem wytwórni New Sensations – "Romance". Rywalizacja dwóch gigantów branży XXX powinna przynieść same wymierne korzyści, ale Wicked Pictures przegrywa – jak dotychczas - tę batalię z kretesem. Zatrudniając w roli reżysera Barretta Blade'a (twórcę "hitów" pokroju "Cum Drinkers" i "Who's Your Momma") nie sposób jednakże odnieść sukcesu komercyjnego (o artystycznym nawet nie wspominając).
Jane (Jessie Andrews) jest młodą, atrakcyjną kobietą z optymizmem patrzącą na świat. Czasami naiwna wiara w ludzką dobroć i szlachetność przysłania jej prawdziwe zamiary ludzi, którzy to skwapliwie wykorzystują. Do takich osób należy jej chłopak Remy (Nick Manning) – zadufany egoista, dla którego liczą się wyłącznie pieniądze i sława. Wszystko ulega zmianie po wypadku samochodowym, w wyniku którego Jane traci pamięć. W tych trudnych chwilach odkrywa prawdę o Remym, a także wyznaje swoją miłość Brianowi (Kris Slater).
Smętne, łzawe romansidło z postaciami żywcem wyjętymi z jakiejś wenezuelskiej telenoweli to krótka charakterystyka "Love Blossoms". Ciężko o bardziej sztampowych bohaterów niż młoda, naiwna dziewczyna, okrutny chłopak i przystojny ogrodnik. W filmie nie zabrakło nawet sceny wypadku samochodowego, która śmiało może rywalizować ze śmiercią legendarnej Hanki (tej okrutnie zamordowanej przez kartonowe pudła) o miano najbardziej niedorzecznego wymysłu scenarzysty (tragiczną śmierć Ryśka z "Klanu" przemilczę).
Żenujący scenariusz – paradoksalnie – wcale nie jest najsłabszym elementem niniejszego filmu. Największy dyskomfort widz odczuwa oglądając przesadnie długie i monotonne sceny łóżkowe, które z założenia miały, aż kipieć od emocji (namiętne pieszczoty, żarliwe pocałunki, różnorodne pozycje seksualne), a zamiast tego działają niczym środek nasenny. Schematyczność w filmach pornograficznych stanowi tak istotny problem, że sam widok nagich ciał atrakcyjnych aktorek (Heather Starlet, Lizz Tayler) to stanowczo za mało, aby przykuć uwagę.
Wytwórni pokroju Wicked Pictures, która ma na koncie dziesiątki rewelacyjnych produkcji nie przystoi oferować odbiorcy takiego bubla. Oszczędność w postaci kanapy, stojącej przy ścianie zbudowanej z cegieł (w niektórych gonzo jest bogatszy atelier) karze się zastanowić czy studio próbuje ciąć koszta za wszelką cenę licząc, że samo logo wytwórni wystarczy do zwerbowania klientów chętnych zapłacić za kolejną odsłonę "Wicked Passions" - cyklu, którego poziom jest olbrzymim rozczarowaniem (choć zdarzają się wyjątki od tej reguły).