Twórcze pierdolenie ma czasem więcej wspólnego z grą na fortepianie niż z tym, co widzimy w mainstreamowych produkcjach porno. Dajmy na to Chopina. Można go zagrać bezdusznie, lub można rozgnieść Japonię zupełnie nową interpretacją dzieł mistrza. Dynamika, demoniczna artykulacja dźwięku, jednolita emocja. Wszystko to może być, a może tego nie być i dalej mówimy o tym samym nokturnie, etiudzie czy mazurku.
Film, o którym piszę zdobył w pewnych kręgach status równy prasie Ivo Pogorelica w krainie fortepianu. "Blacklight Beauty" Jacka Zippera to dzieło na tyle przepełnione geniuszem, że znam osoby pokazujące je koleżankom w Kantowskiej "dobrej wierze".
Co w nim mamy? Samo jebanie czasem ozdobione krótkim preludium typu: idzie panna po torach, a kochanka wygląda jej z okna. Obraz zachwyca kolorami, na czele z tytułowym wszechobecnym "blacklight" i klimatem jakby znów to Tarantino bawił się konwencją.
Wpierw ruda Ally Sin walona w męskiej toalecie, jak sadzę, lokalu nienotowanego w rankingach. Potem piękna scena lesbijska z podwójnym dildo, infantylna słodka brunetka i piękna ruda o dostojnej angielskiej urodzie zabawiają się na francuskiej sofie w betonowej sali jak na surowej scenie teatralnej, gdzie każdy rekwizyt znaczy dużo. Potem Faith w gangbangu. Jedna z genialniejszych scen w historii świata, soczyste blowjoby, piękna postawa aktorki, genialna scenografia, pełne niedomówień światło. Panowie są uzbrojeni w latarki, przywodzi to przesłuchanie na myśl, wnętrze to jakiś klub, na ścianie wyświetlany jest pornos, co pobudziłoby nawet monsieur Foucault. Faith jest naprawdę piękna, przypomina wysoką Kylie Minoque. Ssie w tej scenie masę kutasów i jest to esencja pornografii. Następnie znów dwie kobiety i strapon. Zwraca uwagę tło, jakaś fioletowa chusta, a daje to orientalny efekt namiotu z tysiąca i jednej nocy. Laski w stylu Suicide Girls - tatuaże i cyrkowe akcenty. Potem pojawia się czarna eminencja całego filmu â clown. Clown jest genialny, pamiętacie pana z okienka, co idzie na wódkę a dzieci się pierdolcie? To Clown jest połączeniem tego gościa z laleczką czaki. Gada z własną pytką, pali papierosy a potem wyjmuje wibrator połączony z dziecinnym bączkiem i do tego emanujący kolorowymi błyskami. Naprawdę niezła postać. Tak demonicznie śmieszna. Potem jeszcze dużo wybitnego jebania.
I na samym końcu Ally Sin, ta piękna ruda dziewczyna walona, przez dwóch gości na barze w knajpie a'la Desperado - taki mityczny Meksyk, kraina nożowników i narkotycznego słońca. Znam osoby, które twierdzą, że jest w ciąży w tej scenie (piersi...). Jeden gość strzela w usta, drugi do szklanki. Ally wypija, oblizuje i jeszcze chwilę wdzięczy się do kamery, tzn do nas, i nic nie mówiąc żegna się w imieniu clowna i tyle.
W filmie mamy trochę duszenia, trochę walenie klapsów w dupę, trochę stawiania kobiet w zakłopotaniu. Nastrojowe lokacje, świetne zdjęcia, piękne aktorki. Genialna wizja reżysera i ta muzyka! Są takie momenty, gdy ogląda się to jak podświadome kursy nauki języków obcych, pyszne są te obrazy dla widza, te spowolnienia, dbałość o detal, kunszt gry, wartość psychoanalityczna... Film w pierwszej piątce wszechczasów. Jedyne, czego mi zabrakło to prawdziwego double penetration (takiego z uśmiechem, jak to mawiał Kloss: "ale tylko z uśmiechem"). Ale to jakby mieć pretensję do Chopina, że nie był jeszcze większym geniuszem.